Jak wszyscy dobrze wiemy, szerokość geograficzna i klimat w jakim żyjemy, przez kilka miesięcy w roku nie są łaskawe dla wędkarzy pasjonujących się method feeder. Od października do marca, dla większości z nas w methodzie, zaczyna się sezon ogórkowy i prace wędkarskie, raczej wykonywane są w domowym zaciszu. Już pod koniec października temperatura się obniża. Pojawiają się nocne przymrozki, a temperatura powietrza w dzień często nie przekracza 10 stopni Celsjusza. Te czynniki powodują, że również temperatura wody spada. Ryba schodzi w głębsze części łowisk, a jej metabolizm coraz bardziej zwalnia i potrzeba żerowania drastycznie maleje. Istnieje jednak spora grupa zapaleńców, którzy nie odpuszczają i mimo niesprzyjających warunków nadal próbują dobrać się do fajnych okazów.
Są trzy czynniki, które decydują tak naprawdę o sukcesie podczas jesienno-zimowych wypraw nad wodę z method feeder. Pierwszym jest znajomość łowiska, które chcemy odwiedzić. Dobrze jest wiedzieć gdzie znajdują się głębsze części zbiornika i tam próbować swoich sił, to zdecydowanie podniesie szanse na sukces. Drugim czynnikiem jest odpowiednie przygotowanie zestawu końcowego. W tym miejscu trzeba spojrzeć w stronę podajników w rozmiarach small i medium. Ryba w tym okresie już nie potrzebuje zbyt dużo pokarmu w łowisku. Te mniejsze podajniki gwarantują nam, że nie przetowarujemy naszej miejscówki. Ten sam schemat dotyczy haków i przynęt. Takim standardem, od którego bezpiecznie można zaczynać, będą haki w rozmiarze 14-16 i przynęty w rozmiarach 4-6mm.


I oczywiście z tyłu głowy trzeba mieć sytuację, że przy tej nieprzewidywalnej aurze trafimy na dzień, gdzie ta aktywność ryb będzie większa niż przewidywaliśmy i na to też trzeba być przygotowanym. Trzecim czynnikiem, w sumie najważniejszym jest towar, który będzie ładowany do podajnika. To omówię na przykładzie krótkiej zasiadki, która przydarzyła mi się na początku listopada.
Wybrałem się na łowisko WLF Arena z założeniem przećwiczenia rozwiązań zimowych. Warunki jakie mnie zastały też już były typowo późnojesienne. W nocy przymrozek na poziomie minus jeden stopień. W dzień maksymalna temperatura sześć stopni Celsjusza i zimny przeszywający wiatr, ale przynajmniej słonecznie. To co przygotowałem, jeśli chodzi o towar, to niewielka ilość pelletu 2mm, ciemna śmierdząca zanęta i moim zdaniem, nieodzowny o tej porze roku mielony chleb tostowy.
W tym miejscu wypada podzielić się dygresją na temat pracy towaru w zimnej wodzie, ta po prostu jest zdecydowanie gorsza. Cząstki towaru wolniej piją zimną wodę, dodatkowo rozpuszczalność w wodzie przy niskiej temperaturze spada (prawa fizyki i chemii są nieubłagane), a zapach rozchodzi się wolniej, jeśli dodamy do tego zmniejszony metabolizm ryb, sytuacja naprawdę nie wygląda różowo. Dlatego też nastawiłem się na towar oparty w większości na zanęcie. Dużą nadzieję pokładałem w chlebie tostowym jako dodatku, który uatrakcyjni towar podawany w łowisko lekką smugą, ale przede wszystkim liczyłem, że dzięki swoim właściwościom eksplodującym i specyficznemu zapachowi poprawi pracę towaru. Założyłem też, że odejdę od typowej, często stosowanej chlebowej czapki, a cząstki chlebowe po prostu wmieszam w towar. Jednolita mieszanka jaką przygotowałem zawierała trzy części zanęty, jedną część pelletu 2mm i jedną część mielonego chleba tostowego.

Odpuściłem również nęcenie wstępne. Logicznym wydawało się, w tych warunkach, budowanie łowiska powoli od zera, niewielkimi porcjami towaru podawanymi tylko w podajniku. Jest to bezpieczna opcja warta polecenia w myśl zasady, że wrzucić do wody zawsze można, ale wyjąć z niej to, co tam wrzuciliśmy jest już niemożliwe. Założenia jakie poczyniłem okazały się trafione. 3-godzinna zasiadka zaowocowała fajnymi rybami, ale te ryby trzeba było wypracować. Brania pojawiały się między 10 a 15 minutą po wrzuceniu podajnika, więc ważną kwestią jest dobranie odpowiedniej częstotliwości przerzucania podajnika z nachyleniem na rzadziej, a celniej. Aktywność ryb już wyraźnie jest niska, więc siłą rzeczy musimy wykazać się cierpliwością w oczekiwaniu na bierkę. Musicie być również przygotowani na brania bardzo delikatne. Marzenia o zabieraniu kija musimy odłożyć co najmniej do kwietnia, ale jeśli komuś niestraszna niska temperatura, szczerze zachęcam do tego typu spędzania czasu nad wodą. Może to trochę ekstremalne wyzwanie, ale daje też mnóstwo frajdy.
Autor: Rafał Cholewa